W Polsce najczęściej występującym wśród kobiet nowotworem jest rak piersi. Jednym z czynników ryzyka jego wystąpienia jest obciążenie genetyczne, czyli występowanie choroby u przodków. Tak było również w przypadku naszej bohaterki – Joanny: na ten rodzaj nowotworu chorowały jej mama i ciocie. Często jednak mimo wcześniejszych doświadczeń z występowaniem nowotworu w rodzinie, gdy przychodzi samemu zmierzyć się z chorobą, strach wcale nie jest mniejszy. Trzeba odkryć swój sposób radzenia sobie z nim, tak jak uczyniła to bohaterka naszego tekstu. Tęczowa Joanna – taki przydomek zyskała od swoich onkoprzyjaciółek – jak się nazywały – z oddziału chemioterapii. Pseudonim nawiązywał do nastawienia, z jakim Joanna podchodziła do kolejnych wizyt, w trakcie których przyjmowała leczenie. Jej pozytywne usposobienie napawało optymizmem wszystkich dookoła. Poznaj historię Joanny - może zainspiruje również Ciebie!

„Kiedy byłam nastolatką, na raka piersi zachorowała moja mama, a potem, co kilka lat, jej kolejne dwie siostry. Każda z nich, w momencie choroby, miała niedawno ukończone trzydzieści lat… Mówiono o klątwie pokoleniowej, która dotyka naszą rodzinę. Nikt wówczas nie wiedział, że można odziedziczyć skłonności genetyczne, nie mówiło się o mutacjach w genach BRCA1 i BRCA2. Widziałam ich zmagania z chorobą (na szczęście zakończone sukcesem!) i cały czas miałam poczucie, że pewnie i mnie przyjdzie się z nią w przyszłości zmierzyć. Byłam już dorosłą kobietą, kiedy moja siostra cioteczna znalazła informacje na temat nowego programu badań genetycznych. Zrobiłyśmy testy. Co ciekawe, wyszły negatywnie! Ja odetchnęłam. Ale siostra tylko wzruszyła ramionami – „Musieli się pomylić”. Tak też uważał wręczający nam wyniki lekarz. Jasno powiedział, że trzy młode kobiety, w tej samej rodzinie, chore na ten sam rodzaj nowotworu – to nie może być przypadek. Zalecił czujność. Ale lata mijały, miałam już czterdziestkę, wszystko było dobrze. Moja nadzieja na to, że nowotwór mnie nie dopadnie, rosła.

Jestem pielęgniarką, od wielu lat pracuję w szpitalu, ale prowadzę także zajęcia dla „Łódzkiej Fundacji Kocham Życie”. Uczę młode dziewczyny na fantomach, jak powinno się badać piersi. Tłumaczę im, że nawyk comiesięcznej kontroli może im w przyszłości uratować życie. Był październik 2011 roku, miesiąc walki z rakiem piersi, więc zajęcia z młodzieżą odbywały się bardzo często. Pewnego wieczoru leżąc w kąpieli, uświadomiłam sobie, że jestem straszną hipokrytką! Trąbię tym dziewczynom od rana do nocy, że najważniejsza jest regularność, tymczasem sama chyba od trzech miesięcy nie wykonałam samobadania.

Natychmiast postanowiłam nadrobić zaległości. Zapewne z racji moich rodzinnych obciążeń powinnam być na to przygotowana, ale nie byłam. I kiedy wyczułam guzek, nie mogłam w to uwierzyć. Zawołałam męża, dwie córki, żeby i oni sprawdzili, czy na pewno czuję to, co czuję. Niestety, wyglądało na to, że o pomyłce nie mogło być mowy. Dziewczynki się rozpłakały, wiedziały, że nie będzie dobrze. – Może to jednak nic poważnego, takich zmian w piersiach może być wiele, nie każda od razu jest rakiem – pocieszałam rodzinę. A może bardziej siebie? I pewnie zwlekałabym z podjęciem konkretnych kroków, gdyby nie moja ciocia, która po rozmowie ze mną po prostu umówiła wizytę u onkologa. – Pakuj się, za godzinę masz być w szpitalu. Na dyżurze czeka na ciebie fajny lekarz. (…)

Jak straszne jest usłyszeć diagnozę onkologiczną, przekonałam się sama. Nawet pomimo tego, że przekazał mi ją mój wspaniały doktor, był to dla mnie szok. W tamtej chwili zaczęły się najgorsze dni w moim życiu. Gardło miałam tak ściśnięte, że nie byłam w stanie nic przełknąć. W nocy budziły mnie koszmary, z krzykiem zrywałam się z łóżka. Bałam się sama zostać w domu, ciągle ktoś musiał ze mną być. Pewnego dnia w pracy dopadł mnie atak paniki. Cała się trzęsłam, serce mi waliło, nie mogłam złapać tchu. Zadzwoniłam do mamy ze szlochem, bo miałam wrażenie, że ten rak się rusza, że zaraz na mnie wyskoczy. W tym czasie nie patrzyłam nawet w stronę piersi, spałam w staniku, podczas kąpieli odwracałam wzrok. Czułam, że jeszcze chwila i zwariuję. Poszłam do psychiatry. Mówię, co się dzieje. Wiedziałam, że nie potrzebuję teraz żadnego pocieszania, żadnej rozmowy, że muszę dostać leki, które mnie wieczorem wyciszą, pozwolą spokojnie zasnąć i równie spokojnie przetrwać dzień. Lekarka przyznała mi rację. Ustawiła leczenie i pewnie tylko dzięki temu wytrwałam do zabiegu. Ale był też drugi, równie poważny problem. Nie jadłam. Traciłam gwałtownie na wadze. W końcu koleżanki zwróciły mi uwagę, że pozostały prawie trzy tygodnie do zabiegu i jak tak dalej pójdzie, to dobrze ze mną nie będzie. Nie musiały mi tego tłumaczyć. Sama się bałam, że wyniszczona głodówką na operację pójdę, nie mając żadnych rezerw energetycznych. Osłabnie mój układ odpornościowy – a przecież musiał działać dobrze, żeby wszystko się goiło, by nie było powikłań. Potrzebowałam szybkiego i skutecznego wzmocnienia. Uratowały mnie Nutridrinki. Popijałam je małymi łykami przez słomkę. Sączyłam całymi dniami: kiedy czytałam, pracowałam i oglądałam filmy. Pomogły mi stanąć na nogi i przygotować się do operacji.

Zabiegu się nie bałam. Osiem lat przepracowałam na odcinkach chirurgicznych, więc nie miałam obaw, że się nie obudzę albo że lekarze coś popsują. Na operację szłam z poczuciem pełnego bezpieczeństwa. I słusznie, bo wszystko poszło wspaniale. Na piersi została mi tylko niewielka blizna. Czułam się dobrze, wręcz bardzo dobrze. Świadomość, że pozbyłam się raka, że siedzi teraz zamknięty w słoiku w laboratorium i czeka na spotkanie z histopatologiem, była najlepszym lekarstwem na moje lęki. Wrócił mi apetyt, zaczęłam normalnie jeść, mogłam odstawić leki uspokajające. Ale pozostała przede mną jeszcze druga część bitwy – chemioterapia. Miała „dobić” ewentualne, pozostałe na przykład w krwiobiegu, komórki rakowe. Tej formy leczenia akurat bardzo się bałam. Martwiłam się, że będę się strasznie źle czuła, że stracę moje długie włosy. Wiedziałam, że wypadną, więc żeby oszczędzić sobie tego widoku, postanowiłam je skrócić. Zaprzyjaźniona fryzjerka zrobiła mi wielką przyjemność – wyczarowała fryzurę „na Kożuchowską”. Wyszło wspaniale! Osiągnęłam tzw. efekt wow. Wszyscy znajomi byli zachwyceni. Tak bardzo się sobie podobałam, że tuż przed chemią zdecydowałam się na sesję fotograficzną. Córka zrobiła mi makijaż, jej koleżanka zdjęcia. Wyszły wspaniale. W jakiś magiczny sposób te nasze babskie śmiechy, wygłupy podczas sesji, dobieranie ubrań, biżuterii złagodziły mój lęk.

Do szpitala poszłam spokojniejsza, z albumem pięknych, przypominających radosne chwile, zdjęć pod pachą. Okazało się, że… chemioterapia wcale nie była tak straszna, jak to sobie wyobrażałam. Przez pierwsze cztery, pięć dni czułam się po prostu jak na tęgim kacu. Szumiało mi w głowie, byłam słaba, miałam nudności, drażniły mnie silne zapachy i światło. Ale dało się przeżyć.

Kiedy pomiędzy dziesiątym a czternastym dniem chemii moja fryzura zaczęła się sypać, poprosiłam męża, żeby ogolił mi głowę. Weszłam taka łysa do wanny, wykąpałam się, wypłakałam i z łazienki wyszłam już pogodzona z nowym wyglądem. Kupiłam mnóstwo kolorowych turbanów, które mogłam fantazyjnie układać na głowie. Ale najbardziej lubiłam chodzić taka, jaka byłam, łysa. W sklepie ludzie patrzyli na mnie dziwnie, dzieci pokazywały palcami. A ja uśmiechałam się do nich, zagadywałam. Miałam wrażenie, że to oni mają problem, nie ja. W końcu zrobiłyśmy z moimi dziewczynami, moim cudownym zespołem kolejną sesję. Doklejone rzęsy, seledynowe kolczyki, szalony makijaż. Byłam zachwycona. W tym czasie ruszała akcja edukacyjna Fundacji Rak’n’Roll „Pięknołyse”, podczas której w różnych publicznych miejscach wieszano zdjęcia kobiet pozbawionych przez chemię włosów. Chodziło o to, żeby oswoić z tym widokiem zdrowych ludzi, żeby nie uważali go za dziwny czy okropny. Przesłałam do Fundacji moje fotografie. Chyba rzeczywiście były fajne, bo stałam się „twarzą” akcji. I moje zdjęcia zawisły na Pałacu Kultury i Nauki.

Pewnie niektórych ludzi moje podejście do choroby i leczenia szokowało. Przed świętami wielkanocnymi mąż z córkami pomalowali moją głowę jak wielką, wielobarwną pisankę. Sfotografowali mnie wśród zwykłych, kolorowych jajek i taką kartkę wysłaliśmy do znajomych. To był mój, a raczej nasz, całej mojej wspaniałej rodziny przekaz do świata: „Nie dajemy się! Oswajamy chorobę, a wręcz robimy sobie, nomen omen, jaja”.

 

Robiłam wszystko, ale to naprawdę wszystko, żeby nie poddać się szarości, burości i lękowi związanymi z tą chorobą. Pewnego dnia wparowałam na kolejny wlew chemii w neonowych szpilkach, kolorowej kiecce, zabawnych kolczykach, owinięta wielkim kocem w pompony. Siedzące tam, ubrane na czarno, kobiety w ciemnych chustkach na głowie spojrzały na mnie zszokowane. Kiedy opadłam na łóżko z jękiem: – O żesz…, rzęsy mi się odkleiły! A ja nie wzięłam kleju! – wybuchnęły kompletnie nieposkromionym, szalonym śmiechem. Pielęgniarki zerknęły zaskoczone. Takiego obrazka w szpitalu onkologicznym raczej się nie widuje. Zyskałam wtedy przydomek Tęczowa Joanna, który zresztą do dzisiaj z dumą noszę. Od tamtej pory wszystkie ubierałyśmy się szałowo, a podczas wlewów opowiadałyśmy dowcipy. Stałyśmy się takimi onkoprzyjaciółkami i nadal utrzymujemy kontakt. Jasne, bywały ciężkie dni, fatalne samopoczucie, ale jakoś łatwiej było je znieść, kiedy w tych neonowych szpilkach wychodziło się pomiędzy ludzi. I tego wszystkim osobom zmagającym się z chorobą onkologiczną życzę. Postarajcie się, pomimo wszystko, cieszyć każdym dniem. Wyjdźcie ze skorupy swojego lęku, nie poddawajcie się, uwierzcie, że kolory i uśmiech są Waszymi największymi sprzymierzeńcami.”

Historia Joanny jest jedną z wielu opowiedzianych w książce „SIŁA ŻYCIA. Podaj dalej…” – napisanej przez Dorotę Mirską-Królikowską i wydanej przez firmę Nutricia w 2017 roku. Publikacja dedykowana jest pacjentom onkologicznym, ich rodzinom i bliskim oraz wszystkim tym, którzy szukają wsparcia w walce z chorobą. Oprócz historii osób chorych zawiera wywiady ze specjalistami m.in. lekarzami, pielęgniarkami, dietetykiem czy psychologiem, a także sekcję poświęconą praktycznemu wykorzystaniu żywienia medycznego. Zapytaj o książkę w bibliotece ośrodka leczenia chorób nowotworowych lub hospicjum. Przeczytaj i przekaż ją dalej!